poniedziałek, 6 marca 2017

Epilog

Wszystko było gotowe i czekało, aż cała uroczystość się rozpocznie. Nawa kościoła, jak i wszystko dookoła niego było pięknie ozdobione i czekało...

Na kogo?

Na pewno nie na szczęśliwą i zakochaną w sobie parę. Na pewno nie na tych, którzy z niecierpliwością oczekiwali tego dnia?

Więc na kogo?
Na kogo czekali zniecierpliwieni goście i płaczący rodzice Młodej Pary?
Kogo wzrokiem szukał Kenneth?
Dlaczego on tam w ogóle był, skoro nie był jakkolwiek powiązany z rodziną żadnego z nich?
Co takiego spowodowało, że znalazł się tam, tego dnia i o tej porze?

Z wielkiej limuzyny wysiadł szofer, który otworzył drzwi kobiecie ubranej w pudrową, ozdobioną masą falbanek – przypominającą tę z bajek Disney'a – suknię. Rozglądała się przerażona dookoła, próbując w ten sposób odnaleźć swoją ostatnią deskę ratunku.
To Maren, nieszczęśnica, uległa woli swoich rodziców. Zbyt słaba, aby sprzeciwić się ich woli. Zbyt słaba, aby zawalczyć o swoje szczęście. Jej twarz wyglądała jak istna maska – pod warstwą makijażu ukrywały się podpuchnięte oczy i grymas smutku i niechęci do swojego wybranka.
Nie widziała w swoim życiu miejsca dla narzeczonego, mimo to ten nie chciał z niej rezygnować.
Tuż po niej pojazd opuścił wysoki brunet, uśmiechający się do wszystkich, którzy go obserwowali. Wyglądał jak istne przeciwieństwo Maren, prawda? Szczęśliwy, oczekujący tego dnia, aby przed Bogiem przyrzec ukochanej kobiecie miłość po grób? Tak tez nie było, on też miał na sobie maskę. Maskę zakochanego gościa, który szaleje na punkcie swojej narzeczonej. Chociaż nie, szalał. Ale za jej majątkiem.
Poprawił kamizelkę garnituru i stanął tuż obok kobiety, aby schwycić ją pod łokciem. Patrzył się wprost na fotografów, którzy wykonywali masę zdjęć, aby uwiecznić nową drogę, na jaką wchodził, żeniąc się z nią.
Kenneth nie był w stanie się ruszyć i powstrzymać tej całej szopki. Miał wrażenie, że stopy wrosły mu w wyłożone kostką brukową podłoże. Chciał krzyknąć, jednakże jego usta nie były w stanie wydać z siebie jakiegokolwiek dźwięku.

To gorsze niż koszmar, prawda?

Na szczęście było to tylko marą senną. Kolejnym złym snem, które ostatnimi czasy nie opuszczały Gangnesa. Przecież o tej sytuacji minął rok! Dlaczego ostatnio zaczęło to do niego wracać?
Przecież ich życie się unormowało – nikt nie mącił tego, co było między nimi. Poznawali się każdego dnia, uczyli się żyć ze sobą bez tego całego rollercoastera, jaki był przed jej ślubem.
Nikt z niepowołanych nie był w stanie ich namierzyć. Nikt nawet nie próbował tego zrobić, Valskraa pocieszył się zachowaniem posady i „odszkodowaniem” od niedoszłego teścia. Strata maren nie bolała go tak, jak możliwość nie osiągnięcia swojego celu – dobrania się do jej pieniędzy.
Maren żyje tak, jakby Brand w ogóle nie istniał. Uśmiecha się, korzysta z życia. Wspiera ukochanego w jego pracy. W Drammen czuje się jak u siebie, szybko odnalazła się w nowym miejscu. W końcu śmiało może powiedzieć, że jest szczęśliwa.

Kenneth odetchnął ciężej, powoli otwierając oczy. Sny tego typu zawsze powodowały u niego powrót do dość niewygodnych wspomnień – do tych chwil, kiedy bał się o nią. O tę, która teraz leżała tuż obok niego, która spoglądała na niego tak, jak nikt się na niego nie patrzył, oprócz mamy!
Spojrzeniem pełnym miłości.
Kobieta uśmiechnęła się do niego, nachylając się nad nim. Delikatnie musnęła jego usta, aby po chwili znów zatracić się w tej przyjemnej czynności.
- To nasz dzień, Kenny.



*część, która powstała w Walentynki*
kochane! słowa Maren nie padły tu przypadkowo – nie przypadkowo też tak to skończyłam, w dodatku nawiązując do punktu kulminacyjnego tej historii... jak myślicie, co byłoby dalej, gdybym jeszcze miała pisać karty w historii Maren i Kennetha? w komentarzach śmiało możecie nakreślić mi swoją wizję kontynuacji tej historii ;)
*część z dziś* 
naprawdę nie jestem w stanie uwierzyć, że jesteśmy w tym miejscu, już w ostatecznie ostatecznym poście. te dwadzieścia pięć tygodni, w których zmagałyście się z losami Maren i Kennetha... wow, kiedy to zleciało? :O
chcę Wam podziękować za swoją obecność, za to, że wraz ze mną przeżywałyście losy naszej dwójki :) pozdrawiam Adę (już nie Aga, chyba zapamiętam :D), moją „siostrę” odnośnie bohatera i tak trochę fabuły :D trzymam kciuki za Ciebie, pamiętaj!
dziękuję za każdą z ponad 11 tysięcy odsłon, dziękuję za każde słowo, które złożyło się na 192 komentarze!!

nie wiem, co mogę jeszcze napisać, prócz tego, że zapraszam Was na inne historie, takie, w których bardziej się odnajduję, czyli piłkarskie:

Magnetisch - to opowiadanie terminowo wchodzi za tę historię ;)
Manchmal wünsch' ich, du wärst hier - historia, której kolejny rozdział powinien być dziś (XDD), ale dałam wczoraj, abyście mogły przeżywać powyższy post; osobiście to fanfiction to praca mojego życia, tu chyba w końcu się pokazałam
Pokochaj mnie. Pokochaj z bliznami na ciele i duszy - Olek! (💗) moja kolejna perełka, zresztą, jak moje każde opowiadanie :D

piątek, 3 marca 2017

Dwadzieścia pięć - ostatni

Ostatnie trzy dni były niesamowicie bardzo obfitujące w emocje. Dopracowywaliśmy ostatnie szczegóły dotyczące soboty. Dużo rozmawiałam z mamą, która starała się spędzać ze mną każdą wolną chwilę... Prócz niej byłam w towarzystwie Daniela i jeszcze jednego z jego kolegów, który miał pomagać przy akcji „Powstrzymać Wesele”, jak to razem wymyślili.
Wsparcie ze strony chłopaków było czymś... dziwnym, zważając na to, jacy są z natury. I na to, że nie szczędzili sobie jednoznacznych tekstów związanych z obecnym stanem Gangnesa. Na ich szczęście byłam taka łaskawa, że nie poskarżyłam się Kenny'emu i w miarę spokojnie słuchałam tych idiotyzmów, jakimi często się raczyli.

- To ja już wiem, czemu tak się załatwił - mruknął po cichu Philip do Daniela. Tak cicho, że słyszałam każdą, absolutnie każdą, głoskę, jaką wypowiedział. 
- Dziwisz się? Gdybym wcześniej na nią trafił, to skończyłbym gorzej, byleby wiesz... - wybuchli śmiechem, który momentalnie ucichł w chwili, kiedy zjawiłam się w pomieszczeniu, niosąc tackę z mrożoną kawą. Ta cisza była istnym miodem dla moich uszu.
- Z czego tak żartujecie? - spytałam, siadając na fotelu. Przerażeni skoczkowie rozglądali się po pomieszczeniu, byleby nie złapać ze mną kontaktu wzrokowego. Wiedzieli, że wszystko słyszałam, ale byli takimi tchórzami, że się do tego nie przyznają. 

Przypominając sobie tę sytuację próbowałam podnieść się na duchu. Godzina „zero” zbliżała się nieubłaganie, chwila pojawienia się przyjaciół Branda w tym domu po mnie tak samo... Zaczynałam się bać, bo przez ostatnie dni było naprawdę cicho w sprawie z nim związanej. Ogarniało mnie przeczucie, że stanie się coś złego... Że zrobi wszystko, abym nie mogła uciec. 
Mama przyglądała mi się z niepokojem. Stałam przed lustrem i patrzyłam się na suknię. Wciskając ojcu kit o ciąży dostarczyłyśmy z mamą kolejny powód, aby ten ślub się odbył. Peter nie rozmawiał o niczym innym, jak o wnuku, który tak naprawdę nie istniał. Czułam się podle, kłamiąc w tak poważnej kwestii. 
Brand nie chciał dzieci, wręcz ich nie lubił. Ja walczyłam ze sobą od tamtego czasu, z zazdrością patrząc się na inne kobiety, które zajmowały się swoimi pociechami, czy też się ich dopiero spodziewały. Sama chciałam mieć swojego malucha, który jako jedyny gwarantowałby mi miłość bezgraniczną. Którego sama kochałabym jak najbardziej się dało. Niestety, nie dane jest mi być w tym stanie... I najpewniej nie będzie. 
Odetchnęłam ciężej, kiedy kobieta położyła mi dłoń na ramieniu. Skinęła mi głową, a ja wszystko zrozumiałam – plan czas zacząć. Wielka limuzyna czekała na podjeździe. O jej bok stali oparci dwaj młodzieńcy. Cóż, Brand lubuje w takim towarzystwie... Wóz zawiózł nas prosto pod świątynię.
Przed kościołem widziałam Tande, który podobnie jak mama, tylko skinął mi głową, dając znak, że wszystko idzie dobrze. Oby tak było... 
Brand czekał przed ołtarzem, gdzie miał złożyć przysięgę pełną kłamstw. Przecież mnie nie kocha, a ten związek miał tylko podnieść go społecznie i pokazać, kto tu rządzi. Nic dla niego nie znaczę, a on mimo to przed Bogiem chce przysiąc mi miłość po sam grób. Dobre sobie. 
Mój ojciec nieprzerwanie się uśmiechał, prowadząc mnie przez długość nawy. Dyskretnie obserwowałam wszystkich zgromadzonych – czemu miałam wrażenie, że widzę zazdrość w oczach innych? Czego mi zazdrościli? Majątku? Pozycji społecznej? Branda? Gdyby tylko wiedzieli, jak to wszystko wygląda od środka to ich światopogląd momentalnie uległby zmianie... Ale tego się nie dowiedzą, przecież dom jest od prania własnych brudów, nie należy wywlekać ich na zewnątrz... 
Zadrżałam, czując chłodną dłoń Valskraa chwytającą moją. Ogarnęło mnie obrzydzenie, kiedy jego wargi zetknęły się ze skórą. Jego wzrok spoglądał na mnie z niehamowaną pogardą... Jak ja mogłam kochać tego człowieka? Jak mogłam poświęcić mu cztery lata życia? Jak mogłam być tak ślepą idiotką? Dlaczego Kenneth nie stanął mi na drodze o wiele wcześniej? 
Zasypywałam siebie pytaniami, na które znałam odpowiedź: musiało tak być. Musiałam się nacierpieć, aby otrzymać upragnioną nagrodę – szczęście i odwzajemnione uczucia. 
W końcu nadeszła upragniona chwila – ksiądz zadał pytanie, które przerwało wiele ślubów. 
„Jeżeli ktoś zna powód, dla którego ci dwoje nie mogą się pobrać, niech przemówi teraz, albo zamilknie na wieki”. Czułam, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi, w przeciwieństwie do nienaturalnie spokojnego Branda. Branda, który zaraz zostanie z niczym.
Wtedy to usłyszałam dziwny hałas, zamieszanie i masę wstrzymanych oddechów. Wszystko szło jak najbardziej pomyślnie.
- Ja znam powód! - wykrzyczał donośnie Tande, na co momentalnie się poderwałam i ruszyłam w stronę młodego skoczka. Gdyby nie to, że mam wprawę w biegu w szpilkach, to na pewno bym się wyłożyła w tym kościele. Jednakże to doświadczenie mnie przed tym uchroniło i w pełnej gracji opuściłam wraz z Norwegiem świątynię, pożegnana masą krzyków i innych takich, które nakazywały mi się zatrzymać.
Ulga, jakiej doznałam, nie da się opisać. Wszystko, co złe, ze mnie uleciało. Zostawiając go tam, skompromitowanego, poczułam, że wyrównałam nasze osobiste porachunki. Przegrał.
- Świetnie się spisałaś - oznajmił Daniel, kiedy otwierał mi drzwi od samochodu Philipa.
- Też ładnie krzyczałeś - zaśmialiśmy się, a Tande teatralnie się ukłonił.
- Szybko, szybko, czasu na gratulacje Wam starczy, a nie - poganiał nas Sjoeen. - Musimy zdążyć przed zbierającym się tłumem.
Daniel wślizgnął się za mną na tylną kanapę Jeepa, który jako jedyny umożliwił mi swobodne siedzenie w tej kiecce. Jeśli kiedykolwiek będę jeszcze organizować swój ślub, to wybiorę możliwie najprostszą.
Rosanna, dziewczyna Philipa, w swoim mieszkaniu pomogła mi się przebrać w coś luźniejszego. Niedługo potem znów byliśmy w drodze – naszym kierunkiem było Drammen, a dokładniej mój dom. Nasz dom. Miejsce, gdzie wraz z Kennethem zacznę wszystko od nowa.
Wtedy to też przypomniało mi się, że miałam zadzwonić do Gangnesa, który to wszystko przeżywał, najpewniej będąc sam. Musiałam go uspokoić. Szybko wybrałam jego numer, a on jeszcze szybciej odebrał.
- Wszystko poszło wręcz wybornie, kochanie - szepnęłam, w odpowiedzi słysząc jego odetchnięcie z ulgą.


wypowiem się przy epilogu, bo teraz nie mam żadnego pomysłu :\

piątek, 24 lutego 2017

Dwadzieścia cztery

Na dzień przed zaślubinami panny Ristad byłem już w Drammen. Pieprzone trzy godziny od Maren, u której od trzech dni był Tande. Nie byłem tym faktem za zbytnio pocieszony, ale przynajmniej miałem pewność, że jest bezpieczna.
Valskraa dziwnie się zachowywał – nie rzucał się, był potulny niczym baranek... Przynajmniej tak słyszałem. Nie wiem czemu, ale miałem wrażenie, że to najzwyklejsza podpucha, a prawdziwa jazda szykuje się na jutro... Gdyby nie noga, to nie mógłbym znaleźć sobie miejsca. Gdyby nie mama Daniela to chyba bym oszalał z samotności. Kobieta troszczyła się o mnie tak bardzo, że czułem, że gdyby mogła, to najchętniej by mnie zaadoptowała. Przy okazji pokazywała i opowiadała różne kompromitujące rzeczy o swoim starszym synalku. Hm, mogę je kiedyś dobrze wykorzystać.
Sobotni poranek zacząłem od stresu roku. Gdyby nie pani Trude, to chyba bym tam wykitował.
Opowiedziałem kobiecie o Maren. Na dobrą sprawę wiedzieli już o niej wszyscy. Na dobrą sprawę to dobre określenie. Nawet nie wiem jakim cudem, ale przypomniałem sobie o dość ważnej sprawie.
Moi rodzice. 
Boże, co za fail. Nie rozmawiałem z nimi od niemal miesiąca, nie wiedzieli, co się u mnie dzieje, o tym, że na razie mogę pożegnać się ze skokami... Co za niewdzięczne dziecko ze mnie.
Spróbowałem temu w jakikolwiek sposób zaradzić, dlatego zadzwoniłem do nich jak najszybciej się dało. Dzięki temu mogłem, choć na chwilę, oderwać myśli od Maren.
Mama oczywiście miała swoje pretensje, ale zniknęły jeszcze szybciej niż się pojawiły. Pokazała mi jeszcze swoją  „lepszą” stronę – jej paskudne poczucie humoru...  „Ciekawe, jakbyś miał w takim stanie łapać Stine, gdyby ta tak nagle zdecydowałaby się uciec Ci sprzed ołtarza”. mamo! To było tak bardzo nie na miejscu... Westchnąłem ciężko, a pani Trude po tym wybuchła stłumionym śmiechem.
Rozmowa trwała jeszcze jakieś dziesięć minut. Przy okazji dowiedziałem się nawet, co dzieje się u psa sąsiadki babci siostry ciotecznej mamy, aczkolwiek byłem świadomy tego, że mama musiała się komuś wygadać. No trudno, że ja byłem tą „ofiarą”.
Odetchnąłem z ulgą, kiedy tylko odkleiłem telefon od ucha, aczkolwiek jak to ja, za długo tym stanem nie mogłem się cieszyć. Myśli o pannie Ristad znów wróciły, a natłok emocji zwiększał się z każdą sekundą, jaka przybliżała mnie do godziny 13, czyli początku tej pieprzonej ceremonii. Z takim tempem to ja nie wytrzymam do jakiejkolwiek wiadomości, że im się udało...
- Spokojnie, Kenneth - pani Trude pogładziła mnie po głowie, niczym pięciolatka. Cóż, w moim obecnym stanie wyglądałem i czułem się jak ten nieporadny pięciolatek...
Nigdy nie spodziewałem się, że będę się tak czymkolwiek denerwował... Ta kobieta zdecydowanie mnie zmieniła. Czuję i wiem, że na lepsze. Wszyscy są tego zdania.
Teraz spoglądam na to wszystko zupełnie inaczej. Wszystko jest żywsze, lepsze...piękniejsze. Może relacja z panną Ristad jest niecodzienna, ale wiem, że chcę, aby trwała jak najdłużej. Wiem, że jej obecność jest wyznacznikiem mojego szczęścia... Po prostu mnie.
Co chwila zerkałem na telefon, niemal na szpilkach oczekując wiadomości od Maren, czy od samego Daniela. Czekałem na to głupie „Udało się” jak na wybawienie. Każda chwila zwłoki powodowało, że moją głowę przeszywały coraz bardziej chore i nierealne scenariusze, nad którymi nie byłem w stanie zapanować.
Godzina trzynasta pięćdziesiąt siedem przyniosła kres mym udrękom. Na wyświetlaczu pojawiło się zdjęcie i numer Maren, a ja w szale euforii odbierałem to połączenie.
~ Wszystko poszło wręcz wybornie, kochanie ~ to zdanie przyniosło spokój, jakiego nie umiem określić nawet najbardziej rozbudowanymi epitetami, metaforami i innymi takimi. Już po wszystkim. Najgorsze minęło.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę. I jak bardzo nie mogę się doczekać Ciebie w naszym domu.
Nasz dom... To brzmi tak niedorzecznie! Chwilami nadal ciężko mi się myśli o Maren jako o kobiecie, z którą przyjdzie mi przejść przez życie.
~ Ja też nie mogę, Kenny. W chwili wybiegania z kościoła poczułam, że zostawiam za sobą całą niewygodną, a nawet i okropną, przeszłość. Rozpoczynam coś nowego. Z Tobą, Kenny. Z kimś, za kim szaleję tak bardzo, że powinnam wylądować w ośrodku specjalnej troski ~ wyszczerzyłem się jak głupi, słysząc te słowa. Czułem to samo – to miejsce pozwoli nam ruszyć od praktycznie zera. Na nowo rozpoczniemy naszą przygodę. ~ Chcę już być obok Ciebie. Nie musieć się niczym martwić, po prostu leżeć na łóżku, wtulona w Ciebie.
~ Tylko bez takich pogawędek mi tu! ~ zaśmiał się Tande, ale żadne z nas nie miało w planach przejmować się jego skargami i zażaleniami. Nie widziałem jej przez dziesięć dni! A kamerka Skype to nie to samo...
~ Musisz użerać się z tym jeszcze przez jakieś dwie godziny ~ moja ukochana odpowiedziała Młodemu. Nie musi się użerać tak w sumie, pomyślałem. Jak znajdzie dziewczynę, to jego podejście do życia radykalnie ulegnie zmianie. Ale żeby jeszcze jakakolwiek chciała słuchać jego pierdolenia bez ładu i składu... Będzie ciężko, aczkolwiek to nie znaczy, że nie jest nie do wykonania.
~ Potem udam się na szybko do naszego psychologa na terapię, bo zryjecie mi banię ~ halo! Czemu oni zachowują się tak, jakby w ogóle mnie nie było?
~ Zobaczymy, jak sam będziesz się zachowywał, kiedy i Ciebie jakaś pokocha.
~ Jeśli tak się stanie, to przysięgam, Maren, zabiorę Cię na kawę. Nawet na kawę z ciastkiem!
- Laczek! - zawyłem, w odpowiedzi słysząc śmiech dwójki rozmówców. - Bez takich mi tu.


tak zareagowałyście po wszystkim, co nie? XD pewnie było „boże, w końcu ta idiotka im odpuściła” XD 

piątek, 17 lutego 2017

Dwadzieścia trzy

Nie powinnam w to zwątpić nawet na chwilę. Nie w niego. We wszystko inne mogłam, ale Kenneth... Oprócz mamy mam tylko go.
Rozmawialiśmy przez dobre pół godziny. Jego głos uspokoił mnie na tyle, że byłam w stanie w miarę trzeźwo myśleć. Aczkolwiek nadal nie byłam pewna tego, co powinnam teraz zrobić.Na dobrą sprawę mogłabym przecież już teraz wyjechać... Ale nie byłaby to oznaka tchórzostwa?
Na to pytanie odpowiedzi mogłaby mi udzielić jedna osoba – Yvonne...
Stróż siedzący w dyżurce przed bramą skinął mi głową, kiedy tylko przejechałam obok niego. W środku znów poczułam zwątpienie. A także strach.
Niepewnie opuściłam pojazd i przeszłam przez okazałe podwórze. Moje stopy mozolnie odbijały się od stopni, jakie dzieliły mnie do wejścia do środka. Aczkolwiek w końcu się udało.
W środku przywitała mnie głucha cisza. Dopiero później pojawiła się Ann, pokojówka, która przekazała mi informację, że moja mama znajduje się w swoim gabinecie. Podziękowałam jej i udałam się na drugie piętro, gdzie znajdowało się owe pomieszczenie.
- Mamo... Muszę z Tobą porozmawiać - szepnęłam, kiedy tylko znalazłam się w środku. Weszłam bez pukania, bo te sekundy oczekiwania na pewno sprawiłyby, że uciekłabym z posesji. Kobieta oderwała wzrok od lektury książki, po czym przyjrzała mi się uważnie. Czego mogła się dopatrzeć?
- Oczywiście, słońce - uśmiechnęła się lekko, podnosząc się ze skórzanego fotela. Podeszła do mnie, aby pocałować mnie na spóźnione powitanie w oba policzki, a następnie wyprowadziła mnie z pomieszczenia.
Jej celem okazał się ogród za domem, gdzie była pewność, że jesteśmy same i nikt nas nie usłyszy. Próbowałam zebrać wszystkie myśli i wydarzenia z dzisiejszego poranka, aby przekazać je kobiecie.
- Brand dowiedział się, że już nie jestem prezesem. Boję się, że zwęszy coś więcej... Chcę stąd wyjechać.
Kolejne kilka minut czekałam na odpowiedź – denerwowałam się coraz bardziej. To milczenie... Było o wiele gorsze niż chociażby określenie mnie niezrównoważoną idiotką, czy tchórzem. To chodzenie zaczynało mnie denerwować... Mamo, powiedz coś! Powiedz, że podzielasz moją wolę, albo wręcz przeciwnie... Tylko nie milcz, błagam...
- Gdzie chcesz wyjechać?
- Do Innsbrucka... Do Kennetha.
- Maren, nie. Nie tam - szepnęła błagalnie. - Brand domyśliłby się i ruszył za Tobą - zacisnęłam wargi, zerkając przed siebie. Za domem stała jakaś postać, która machała w naszą stronę...
Przeniosłam swój spłoszony wzrok na mamę, a ta pogładziła mnie po głowie, jakby chciała mnie uspokoić. Jednocześnie prowadziła mnie w tamtą stronę...
- Zostaw to mi - powiedziała tajemniczo.
Udałyśmy się w do Petera, który – podobnie jak mama – złożył całusy na moich policzkach w geście powitania.
- Słyszałem dość nieprzyjemną wiadomość, dotyczącą Twojej osoby, córko... - mogłam się tego spodziewać. Mogłam spodziewać się, że ten tchórz powie ojcu o tym, że odchodzę. Spuściłam wzrok, nie chciałam, aby ojciec zobaczył w moich oczach strach.
- Oh, Peter. Maren ostatnio ma...drobne problemy ze zdrowiem. Dlatego Stine ją zastępuje.
- Ze zdrowiem? - uniósł brew ku górze, a ja lekko skinęłam głową. - Oby to było tylko chwilowe...
- Myślę, że nie takie chwilowe... - mówiąc to...pogładziła mój brzuch.
- Maren? - wykrztusił z siebie zaskoczony Peter, a ja sztucznie się uśmiechnęłam. Mamo! Przecież to tak...trudna dla mnie kwestia. I tak bolesna... - Brand wie?
- Nie. Ty jesteś drugą osobą, która się o tym dowiedziała.
- Dlatego rezygnuję z pracy. Nie chcę...powtórki z wtedy - wówczas wracałam z pracy. Nie przeciążałam się, zajmowałam się po prostu papierkowymi sprawami. Dlatego nigdy nie wybaczę sobie tego wypadku – sama się po części do niego przyczyniłam...
Zauważyłam, że i na twarzy mężczyzny pojawił się grymas przygnębienia... Mimo tego, jaki jest, to ta tragedia też go dotknęła...
- Dobrze myślałem, że za tym stoi coś...większego - zdawkowo się zaśmiał. Mi nie było do śmiechu. - Nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić tego, jak się cieszę, kochanie - delikatnie ujął moje dłonie i podsunął je sobie pod twarz, aby ucałować. - Wszystkie moje obawy bezpowrotnie uleciały, zastąpiło je szczęście. Twoje szczęście. Wasze szczęście.
- Dziękuję, tato - kąciki ust znów lekko drgnęły ku górze. Większą siłę skupiałam na tym, aby myśli związane z macierzyństwem nie zaczęły mną kierować. Nie mogłam nawet spoglądać w kierunku matek, bo wypełniała mnie wtedy taka zazdrość...
- Yv, wiesz może, gdzie jest Ann?
- Nie - Peter skinął głową.
- Muszę ją odnaleźć. Cóż, nie będę Wam przeszkadzać... Uważaj na siebie - jeszcze przez chwilę trzymał moje ręce, po czym udał się z powrotem do środka.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Czy znajdzie się jakiekolwiek słowo, jakie przejdzie mi przez gardło po tym, co powiedziała moja mama – skłamała i to w tak okrutny sposób... Powiedziała to, czego chciałam przez długie lata, a czego brał się Valskraa – odpowiedzialność...
- Jeśli chcesz wyjechać, to tylko i wyłącznie do Drammen. Tam nikt nie będzie Ciebie szukał. O tym miejscu wiesz tylko Ty i ja - zaczęła, znów kierując się w stronę ogrodu. Jakbym w ogóle nie miała prawa niczego powiedzieć.
Nie żeby jej plan nie był dobry. Po prostu... To teraz nie było na miejscu.
- Dlaczego powiedziałaś, że...że jestem w ciąży?
- Zmień też numer i wyp... - zreflektowała się, że zabrałam głos. Spojrzała na mnie smutno, a jej głos stał się jeszcze cichszy. - Przepraszam, kochanie. Aczkolwiek wiedziałam, że tylko ta wiadomość pozwoli wszystkim odpowiednio zamydlić oczy. Wracając do tego, co Ci mówiłam – musisz wyczyścić swoją kartę, aby nie używać jej po przeniesieniu się do Drammen. Zmień też numer, a reszta... Reszta sama przyjdzie.


coś myślę, że tak wyglądałyście, jak to czytałyście XD
jestem też przekonana, że za długo nie pożyję – chcę Wam przekazać informację, że zbliża się koniec tej historii. za dwa tygodnie będziecie odczytywać słowa ostatniego rozdziału, a później tylko krótki epilog, który na pewno, według mnie, przypadnie Was do gustu :)

piątek, 10 lutego 2017

Dwadzieścia dwa

Wieczorem już byłam w Austrii, a dokładniej w Innsbrucku, gdzie Kenny miał operację. Gdyby nie to, że panicznie boję się samolotów i lotów, to rozniosłabym samolot i wszystkich dookoła mnie. Ale ten przelot był jedyną możliwością, abym była jak najszybciej przy nim. Musiałam tam być, potrzebował mnie.
Z portu lotniczego odebrał mnie Daniel i Andreas. Żadne z nas nie odezwało się żadnym słowem, prócz niemrawego przywitania – chłopacy byli bardzo blisko, każdego dotknął ten uraz. Dodatkowo nie byłam zbytnio skora do rozmowy.
W szpitalu byliśmy po godzinie drogi. Potwornie ciągnącej się godzinie...
Przed salą widziałam trenera oraz jeszcze jednego skoczka – Andersa. Na powitanie skinął mi tylko głową, wracając do śledzenia czegoś w telefonie.
Podeszłam do drzwi i...zawahałam się. Co, jeśli nie będzie chciał, abym tam była? Wszystko wskazuje na to, że wyrzucił wszystkich... Mimo to zebrałam się w garść i weszłam do środka. Chciałam mu pokazać, że jestem przy nim zawsze, nie zważając na wszystko – zaczynając od obowiązków, a kończąc na odległości.
Leżał na łóżku na wznak z zamkniętymi oczami. Oddychał miarowo, a jego ciało okryte było cienką, białą kołdrą. Zamiast jednej nogi miał gips, który na dobrą sprawę przypominał kłodę... Na jego twarzy malował się pozorny spokój...
- Wyjdź - mruknął, nie podnosząc powiek. Westchnęłam ciężko, podchodząc bliżej. Przysiadłam się na taborecie tuż obok jego łóżka i delikatnie schwyciłam jego dłoń. Nieśmiało otworzył jedno oko, a potem drugie. Przez chwilę się uśmiechał, a potem...
- Spieprzyłem to wszystko... - jęknął, zaciskając swoje palce na moich. - Na najbliższe dwa miesiące jestem skazany na to - wskazał na gips. - Jak mamy uciec?
Westchnęłam ciężko, przenosząc się z siedziska bliżej niego, na łóżko.
- Teraz się tym przejmujesz, tak? - świetnie! Jakby nie miał ważniejszych spraw na głowie... - Wiesz, co przeżywałam, jak Daniel powiedział mi, że upadłeś na treningu?
- Maren...
- Bałam się o Ciebie, idioto - szepnęłam, nachylając się nad nim. - Bałam się, bo mówiłeś, jak bardzo ten sport jest niebezpieczny, a Ty teraz chcesz się zamartwiać tym pieprzonym ślubem?!
Uniósł głowę, aby swoimi wargami spróbować mnie choć trochę uspokoić. Zarzuciłam ręce na jego szyję, bez oporów oddając się pieszczocie. W sumie trochę pomogło. Ale i tak byłam zła.
- Bałam się, bo Cię kocham - nie podnosiłam głosu, a także nie odrywałam naszych ust. - Nie chciałam nawet myśleć o tym, że stało Ci się coś poważnego...
- Maren... - ledwo to z siebie wykrztusił, a ja odrobinę się odsunęłam, przesuwając dłońmi po jego policzkach. Uśmiechałam się cały czas, będąc z siebie dumna – powiedziałam to. Przyznałam się mu do swoich uczuć. - Też Cię kocham... Kocham, jak wariat.

Niestety kolejnego dnia musiałam wracać z powrotem do Lillehammer. Nie chciałam tego robić, ale...musiałam. Byłoby to podejrzane, gdybym dłużej nie pojawiał się w pracy.
- I jak, lepiej już? - spytała Stine, opierając się o moje biurko. Do pracy wróciłam dwa dni po wiadomości o kontuzji Kennetha. 
- Tak - odparłam, spoglądając na towarzyszkę. - Zdecydowanie.
Mimo, iż Kenny miał pozostać w szpitalu przez najbliższe dni, to niczym się nie martwiłam. Koledzy skoczka zobowiązali się mu pomóc w „uprowadzeniu” mnie sprzed ołtarza, czyli jedyne, co mi zostało, to udawanie, że cieszę się na nadchodzącą uroczystość.
Panna Gammelsrud odwzajemniła mój gest, po czym upiła łyk ciepłego napoju z kubka, który trzymała w dłoniach. Cała dobra aura prysła, kiedy do biura wparował Brand...
Wiedziałam, że informacja o tym, że już niedługo przestanę pełnić funkcję prezesa, szybko się rozejdzie. O mojej wczorajszej absencji w biurze tak samo... Ale... Nie byłam gotowa na tę konfrontację.
Stine spojrzała na mnie ze współczuciem, po czym pospiesznie opuściła mój gabinet. Valskraa stał po drugiej stronie biurka, wpatrując się we mnie z niewysłowioną nienawiścią. Położyłam dłonie na biurku, skupiając na nim swój wzrok.
- Co pana tu sprowadza? - spytałam jak najbardziej poważnie, nadal trwając w tej samej pozycji.
- Pana? PANA?! Wychodzisz za mnie za mąż i jestem dla Ciebie per „pan”?
- To, że ceremonia się odbędzie, nie musi znaczyć, że skończy się tak, jak ją widzisz, Valskraa.
- Tak myślisz, moja droga? Przecież Twój lotnik przecież Ci nie pomoże, nie z tą kłodą zamiast nogi. Jeśli nie on, to kto? Przecież dla wszystkich jesteś nikim, no może rozpieszczoną damulką, której za plecami obrabiają dupę.
- Wyjdź - podniosłam się z miejsca, wspierając się dłońmi o drewniany mebel. - Głuchy jesteś?
- Nawet dla niego się nie liczysz - spojrzał mi prosto w oczy. - I Ty mu się znudzisz.
- Nie waż się tak nawet mówić - siliłam się na hardy ton, mimo to w środku pękając. Co... Co jeśli ma rację?
Prychnął, odwracając się do mnie plecami. Zrobił to, co miał zrobić – zasiał we mnie ziarno wątpliwości... Ten chwast, który w dosłownie chwilę rozrósł się do ogromnych rozmiarów.
Wybiegłam z biura jak najszybciej się dało. Zamknęłam się w samochodzie, dopiero wtedy oddychając z ulgą – byłam sama.
Kenneth mnie kocha. Przecież powiedział mi to, nieprzerwanie też pokazuje... To Brand jest tu tym złym – zbyt długo zna moje złe strony. Wie, że jak dobrze się postara, to mu ulegnę. Zrobię wszystko wbrew sobie, byleby inni byli zadowoleni. To przecież dlatego duszę się w tej relacji z nim – dla rodziców, teraz w sumie dla ojca. Dla kolejnego samca, który ma wyższość nad kobietą...
Ostrożnie przetarłam łzy, chwytając w dłonie dzwoniący telefon. Gangnes.
- Kenny... Powiedz, że mnie kochasz.

nie byłabym sobą, gdyby nie stało się coś niepokojącego :v

piątek, 3 lutego 2017

Dwadzieścia jeden

Minięcie się z chłopakami ze sztabu. 
Samotny wjazd wyciągiem na samą górę. 
Zapięcie nart i przejście na belkę. 
Znak od trenera, że mogę zaczynać. 
Odepchnięcie się od niej i nabieranie prędkości. 
Odbicie się od progu w odpowiedniej chwili. 
Kilka sekund lotu. 
Lądowanie.
Robiłem to tyle razy. Na dobrą sprawę nie wiem, co mogło się popsuć w tym schemacie, że... Upadłem. Jednakże... Diagnoza i tak była w tym wszystkim najgorsza.
„Zerwane więzadła i uszkodzona łąkotka”. Znowu... To znowu wróciło.
Operacja. I to natychmiastowa, bo najlepiej nie zwlekać. Znów to samo – przykucie do łózka, potem mozolna rehabilitacja... Może w tym sezonie jeszcze wrócę. 
Ta kontuzja lepszej pory sobie wybrać nie mogła. Losie, dlaczego sobie tak ze mnie kpisz? Przecież Maren... Może jednak wszystko chce mi pokazać, że jednak nie jest mi przeznaczona? Że tylko się zawiodę, a ta kontuzja ma mnie przed tym przestrzec? Pfe! Nic z tych rzeczy. Przy niej czuję się w pełni sobą, czuję, że w końcu żyję pełną parą... 
Po operacji i wybudzeniu się ujrzałem twarze swoich kolegów z kadry i trenera. Wyrzuciłem ich jak najszybciej się dało – jedynym wyrzutkiem pozostał Tande, który dziś na nerwy działał mi jeszcze bardziej niż zawsze. 
- Stary! Narty do góry - zaśmiał się, a ja spojrzałem na niego z pobłażaniem. Te jego beznadziejne żarciki... - Maren się nie martw, naprawdę. Jak nie Ty, to ja ją uprowadzę. Tylko muszę dorobić się garnituru, bowiem jak porywać, to z klasą! 
Zażenowany wzniosłem oczy w stronę sufitu. Jego poczucie humoru to coś...tak potwornie niezrozumiałego. Ja wiedziałem, że on jest inny, ale aż tak bardzo? 
- Dobra, ja lecę. Mam ważną misję do wykonania. Nawet się nie ruszaj! - oznajmił, niemal nie rzucając się na drzwi. 
- Spoko, nie mam zamiaru - mruknąłem z ironią, przymykając oczy. W końcu miałem mieć spokój... 

Chyba się zdrzemnąłem. Ewentualnie znalazłem się w takim letargu, że kompletnie się wyłączyłem i cały świat przestał dla mnie istnieć. Czy sen, czy wyłączenie... Mniejsza, było lepiej. Trochę odetchnąłem, wyciszyłem się...
Aczkolwiek nadal nie było dobrze. 
Do Maren  nie odzywałem się od porannego treningu, a były to już w sumie godziny wieczorne  przynajmniej tak mi mówił zegar, który wisiał na ścianie naprzeciw mnie. Może dobijała się do mnie przez te godziny? Bała się, jak ja o nią, kiedy przez dłuższy czas nie dawała znaku życia? Nie wiem... A chciałbym wiedzieć. 
Nie miałem możliwości, aby dać jej znać, że jeszcze żyję, ale trochę się uszkodziłem  mój telefon został w torbie treningowej, która jest nie wiadomo nawet gdzie. Pewnie chłopacy troskliwie się nią zajęli...
Znów leżałem z zamkniętymi oczami. To takie relaksujące i odprężające, a w dodatku...teraz mogłem sobie na to pozwolić. Więc leżałem i próbowałem ułożyć treść wiadomości, w której przepraszam pannę Ristad za to, że się tyle nie odzywałem, kiedy drzwi od sali się otworzyły. Przecież wyganiałem wszystkich! Wcześniej prosiłem! Tak bardzo mają moje zdanie w poważaniu... 
- Wyjdź - rzuciłem cierpko do przybyłej osoby, która chyba mnie nie posłuchała. Upewniłem się tego w momencie, kiedy schwyciła moją dłoń w swoją drżącą. Była mniejsza... Kobieca. Maren... 
Powoli otworzyłem oczy  przecież nadal nie miałem stu procentowej pewności, że wybudziłem się z przedłużonej drzemki. Może podświadomość próbuje mnie zaślepić, czy co? Jednak nie. To ona. Najprawdziwsza ona. Przerażona... 
Poświęciła się dla mnie  rzuciła wszystko i przyleciała tu. Zależy jej... Aczkolwiek... Który geniusz jej o tym powiedział? Czyżby Tande, który... Tak, to sprawka Daniela. Jednak ma łeb na karku.
- Spieprzyłem to wszystko... Na najbliższe dwa miesiące jestem skazany na to - jęknąłem, głową wskazując na gips, który miał chronić moją nogę przez najbliższe tygodnie. - Jak mamy uciec?
Kobieta westchnęła ciężko, zajmując miejsce tuż obok mnie.
- Teraz się tym przejmujesz, tak? - siliła się na spokojny ton, ale widziałem, że zaraz pęknie. Zdenerwowało ją to. - Wiesz, co przeżywałam, jak Daniel powiedział mi, że upadłeś na treningu?
- Maren...
- Bałam się o Ciebie, idioto - wyszeptała, nachylając się nade mną. Jej oczy nieprzerwanie trzymały kontakt z moimi... Bała się. Bała się o mnie. - Bałam się, bo mówiłeś, jak bardzo ten sport jest niebezpieczny, a Ty teraz chcesz się zamartwiać tym pieprzonym ślubem?!
Musiałem załagodzić jakoś tę sytuację. Skoro mam uszkodzoną nogę, to muszę działać inaczej... Trochę się uniosłem, aby mieć ułatwiony dostęp do jej ust. Od razu się poddała i złagodniała, a jej dłonie oplotły się wkoło mojego karku.
Pomimo tego wybuchu namiętności czułem, że coś w niej nadal siedzi. I to nie tylko złość, bo bagatelizuję coś tak ważnego jak zdrowie. Podobno kobiety są wszechwiedzące, ale... Nie wiedziała. Chyba nie docierało do niej to, jak bardzo ją kocham.
- Bałam się, bo Cię kocham - powiedziała mi to w usta. Po tych słowach poczułem się... Boże, nie jestem w stanie określić tej euforycznej mieszanki we mnie. Przy czymś takim ścisk żołądka i serce walące jak dzwon się chowa, naprawdę. - Nie chciałam nawet myśleć o tym, że stało Ci się coś poważnego...
Cofnęła się, gładząc mnie po policzkach. Jej oczy błyszczały, a wargi krzywiły się ku górze w delikatnym uśmiechu.
To, że ją kocham jest za oczywiste. Już od samego początku naszej znajomości czułem coś więcej. Coś, przed czym się broniłem  przecież ona zdecydowała, że rozstanie będzie dla nas czymś o wiele lepszym. Oczywiście, że wtedy kłamała, potrzebuje mnie, tak samo, jak ja jej... 
- Maren... Też Cię kocham... Kocham, jak wariat - złapałem jedną z jej dłoni w swoją, podtykając sobie pod usta.


na pewno każda z Was tak się szczerzyła, czytając ten rozdział XD ten uśmiech to miód na serce!🌸💜
w końcu oboje to przyznali, co nie? niby tacy dorośli, ale o uczuciach to żodyn godoć ni umie :v


piątek, 27 stycznia 2017

Dwadzieścia

- Chciałabym go poznać - zerknęłam zaskoczona na rodzicielkę, która na widok mojej zaskoczonej miny wybuchła gromkim śmiechem. - Chcę wiedzieć, kto mi Ciebie uprowadzi sprzed ołtarza.
Tak jakby... Powiedziałam mamie, że ślub się odbędzie, ale zostanie przerwany. Przynajmniej tak było we wstępnym „planie” Kenny'ego i Daniela. Chyba tak nagle im się to nie odwidzi, prawda?
- Naprawdę? - zatwierdziła mi.
- Kochasz go, prawda?
To pytanie... Czy kocham Kennetha? Mogę już tak twierdzić?
Przecież to przy nim czuję bezpieczeństwo, jakiego chce każda kobieta. Przy nim czuję pełną swobodę, jakiej mi brakowało. Doznaję poczucia tego ciepła drugiej osoby.. Potrzebuję go, tak samo, jak on mnie. Nie chcę nawet wyobrażać sobie, że nie będzie go przy mnie...
- Tak, kocham - wyszeptałam, będąc pewną tego stwierdzenia.

Gangnesa ucieszyła wiadomość, że moja mama jest po naszej stronie. Był w szoku, kiedy powiedziałam mu, że Yvonne zaoferowała, że zrobi wszystko, aby nam pomóc w ucieczce... Nigdy bym się tego nie spodziewała!
Obiecał, że zjawi się w domostwie na „uroczystej” kolacji, na której nie zabraknie Lukasa, wybranka mamy. Mimo iż dziwnie mi ze świadomością, że to nie z nim była przez cały ten czas... Jeszcze gorzej było wtedy, kiedy docierało do mnie to, że gdyby nie ja, to mama byłaby z nim. O wiele szczęśliwsza, niż teraz.
Czekałyśmy na naszych mężczyzn, wzajemnie przedstawiając sobie ich postacie. Lukas wydawał się być odbiciem lustrzanym obrazu mojego ojca, jaki budowałam sobie przez lata młodzieńcze. To wszystko, co okazało się zwykłą bajką... Oby on taki nie był.
- Pani Yvonne, Panienko Maren - czekałyśmy na te słowa z niewyobrażalną niecierpliwością, jednakże starałyśmy zachować pełną powagę. Podniosłyśmy się z kanapy i patrzyłyśmy w stronę wejścia.
Jako pierwszy do pomieszczenia wszedł wysoki mężczyzna blisko pięćdziesiątki. Jego oczy łypały zaskoczone to na mnie, to na moją matkę. Przybyły chyba nie spodziewał się, że mnie ujrzy. Mimo to uśmiechał się szeroko, a tą energią zdołałby obdarować całe Lillehammer. Nie to, co mój ojciec...
Tuż za nim wszedł mój mężczyzna. Pozornie wyglądał na pewnego siebie, ale wiedziałam, że się denerwował. Przecież wcześniej mówiłam mu, że nie mamy sojuszników i co? Nagle moja mama postanowiła zdjąć maskę i pokazać, że jest tą dobrą?
Kiedy witał się ze mną Lukas, Kenny poznawał Yvonne. Po tym przeszliśmy do jadalni, gdzie służka przynosiła strawę. Widziałam zakłopotanie u Kennetha, dlatego złapałam jego dłoń i mocno ścisnęłam, przez co choć trochę się rozluźnił.
Kobieta zaprosiła naszą trójkę do stołu, zagadując swojego towarzysza. Przy kolacji z kolei za ofiarę obrała skoczka, który grzecznie odpowiadał jej na wszystkie pytania. Mimo iż starała się trzymać surowy ton, to widziałam, że go polubiła. Jej oczy błyszczały, a usta walczyły z uśmiechem.
- Słyszałam, że planujesz swoją przyszłość z moją córką, Kenneth - zaczęła poważnie, już po skończonym posiłku.
- Ekhem - chrząknął, że zdenerwowania się prostując. Zachichotałam, a ten skarcił mnie spojrzeniem. -  Tak, proszę pani.
- Mam w Drammen domek po rodzicach, który... Który chciałabym Wam przekazać.
Gdybym jadła, albo piła... Chyba bym się zakrztusiła. Domek w Drammen? Domek, który chce nam przekazać?
- Myślę, że bardziej przyda się Wam, niż mi. Jest on w świetnym stanie, był niedawno odświeżany.
Mama przedstawiała nam miejsce, gdzie...gdzie możemy uciec, zacząć wszystko od nowa... Boże, to się dzieje naprawdę?
- Mamo... - nie wierzyłam własnym uszom, Kenny także. 
- Tak, słońce. Przecież wiesz, że chcę dla Ciebie jak najlepiej. Już wcześniej widziałam, że...że jest coś nie tak. 
- Naprawdę... Nie wiem, co powiedzieć - szepnął Kenny, wolną ręką pocierając szyję. 
- Po prostu obiecaj mi, że zaopiekujesz się moją córką - pod koniec zdania zerknęła na mnie znacząco. 
- Obiecuję, proszę pani. 

*


Kenneth był już od kilku dni na obozie, w mieszkaniu byłam sama. W sobotni wieczór mama przekazała nam klucze, a we wtorek już większość rzeczy była w naszym nowym domu. Kenny żałował, że nie mógł przy tym być, ale... Są rzeczy, których po prostu nie przeskoczymy. 
Dziwnie się czułam i to nie dlatego, te dziś miałam odebrać suknię ślubną. To było przeczucie, które mówiło, że coś się stanie... 
W pracy nie mogłam się skupić. Stine widziała, że coś się działo. Marthe też. Świetnie. 
- Idź do domu - powiedziała panna Gramesund, przynosząc mi kubek z mrożoną kawą. 
- Nie mogę Was zostawić, jest taki natłok... 
- Ale teraz przynosisz nam więcej szkody, Maren - ścisnęła moją trzęsącą się rękę. - Wszystko ogarnę w końcu muszę się przyzwyczajać, że będę miała więcej na głowie - próbowała mnie rozśmieszyć. Ale tak, Stine obejmuje po mnie to stanowisko. Ufam jej w tej kwestii. Jednakże nie wie o Kennym i mnie. I się nie dowie. Nie może tego zrobić. 
Dostałam telefon. Nic w tym dziwnego  w ciągu dnia dzwoni do mnie przynajmniej pięć osób, ale właściciel tego numeru... Był mi tak bardzo znany. 
- Jeśli nie, to pomoże mi Marthe, przecież też jet tu nieźle wtajemniczona - kiwnęłam jej głową, odbierając połączenie od Tande. 
~ Maren, siedzisz? Jeśli tak, to nawet nie wstawaj ~ lubiłam to, z jaką swobodą sobie ze mną rozmawiał, ale nie dziś. Nie w dniu, kiedy czułam, że coś się stanie. ~ Jak się rozłączę, to masz bukować do nas, a najlepiej to do Innsbrucka, bilet. Kenneth upadł na treningu, nie jest dobrze.



dobra, chyba nie za bardzo ogarniałam, jak to poprawiałam dziś rano. to w sumie dobrze  przynajmniej niczego nie czułam. 
nie widziała któraś mojej weny? jest pilnie poszukiwana