Wieczorem już byłam w Austrii, a dokładniej w Innsbrucku, gdzie Kenny miał operację. Gdyby nie to, że panicznie boję się samolotów i lotów, to rozniosłabym samolot i wszystkich dookoła mnie. Ale ten przelot był jedyną możliwością, abym była jak najszybciej przy nim. Musiałam tam być, potrzebował mnie.
Z portu lotniczego odebrał mnie Daniel i Andreas. Żadne z nas nie odezwało się żadnym słowem, prócz niemrawego przywitania – chłopacy byli bardzo blisko, każdego dotknął ten uraz. Dodatkowo nie byłam zbytnio skora do rozmowy.
W szpitalu byliśmy po godzinie drogi. Potwornie ciągnącej się godzinie...
Przed salą widziałam trenera oraz jeszcze jednego skoczka – Andersa. Na powitanie skinął mi tylko głową, wracając do śledzenia czegoś w telefonie.
Podeszłam do drzwi i...zawahałam się. Co, jeśli nie będzie chciał, abym tam była? Wszystko wskazuje na to, że wyrzucił wszystkich... Mimo to zebrałam się w garść i weszłam do środka. Chciałam mu pokazać, że jestem przy nim zawsze, nie zważając na wszystko – zaczynając od obowiązków, a kończąc na odległości.
Leżał na łóżku na wznak z zamkniętymi oczami. Oddychał miarowo, a jego ciało okryte było cienką, białą kołdrą. Zamiast jednej nogi miał gips, który na dobrą sprawę przypominał kłodę... Na jego twarzy malował się pozorny spokój...
- Wyjdź - mruknął, nie podnosząc powiek. Westchnęłam ciężko, podchodząc bliżej. Przysiadłam się na taborecie tuż obok jego łóżka i delikatnie schwyciłam jego dłoń. Nieśmiało otworzył jedno oko, a potem drugie. Przez chwilę się uśmiechał, a potem...
- Spieprzyłem to wszystko... - jęknął, zaciskając swoje palce na moich. - Na najbliższe dwa miesiące jestem skazany na to - wskazał na gips. - Jak mamy uciec?
Westchnęłam ciężko, przenosząc się z siedziska bliżej niego, na łóżko.
- Teraz się tym przejmujesz, tak? - świetnie! Jakby nie miał ważniejszych spraw na głowie... - Wiesz, co przeżywałam, jak Daniel powiedział mi, że upadłeś na treningu?
- Maren...
- Bałam się o Ciebie, idioto - szepnęłam, nachylając się nad nim. - Bałam się, bo mówiłeś, jak bardzo ten sport jest niebezpieczny, a Ty teraz chcesz się zamartwiać tym pieprzonym ślubem?!
Uniósł głowę, aby swoimi wargami spróbować mnie choć trochę uspokoić. Zarzuciłam ręce na jego szyję, bez oporów oddając się pieszczocie. W sumie trochę pomogło. Ale i tak byłam zła.
- Bałam się, bo Cię kocham - nie podnosiłam głosu, a także nie odrywałam naszych ust. - Nie chciałam nawet myśleć o tym, że stało Ci się coś poważnego...
- Maren... - ledwo to z siebie wykrztusił, a ja odrobinę się odsunęłam, przesuwając dłońmi po jego policzkach. Uśmiechałam się cały czas, będąc z siebie dumna – powiedziałam to. Przyznałam się mu do swoich uczuć. - Też Cię kocham... Kocham, jak wariat.
Niestety kolejnego dnia musiałam wracać z powrotem do Lillehammer. Nie chciałam tego robić, ale...musiałam. Byłoby to podejrzane, gdybym dłużej nie pojawiał się w pracy.
- I jak, lepiej już? - spytała Stine, opierając się o moje biurko. Do pracy wróciłam dwa dni po wiadomości o kontuzji Kennetha.
- Tak - odparłam, spoglądając na towarzyszkę. - Zdecydowanie.
Mimo, iż Kenny miał pozostać w szpitalu przez najbliższe dni, to niczym się nie martwiłam. Koledzy skoczka zobowiązali się mu pomóc w „uprowadzeniu” mnie sprzed ołtarza, czyli jedyne, co mi zostało, to udawanie, że cieszę się na nadchodzącą uroczystość.
Panna Gammelsrud odwzajemniła mój gest, po czym upiła łyk ciepłego napoju z kubka, który trzymała w dłoniach. Cała dobra aura prysła, kiedy do biura wparował Brand...
Wiedziałam, że informacja o tym, że już niedługo przestanę pełnić funkcję prezesa, szybko się rozejdzie. O mojej wczorajszej absencji w biurze tak samo... Ale... Nie byłam gotowa na tę konfrontację.
Stine spojrzała na mnie ze współczuciem, po czym pospiesznie opuściła mój gabinet. Valskraa stał po drugiej stronie biurka, wpatrując się we mnie z niewysłowioną nienawiścią. Położyłam dłonie na biurku, skupiając na nim swój wzrok.
- Co pana tu sprowadza? - spytałam jak najbardziej poważnie, nadal trwając w tej samej pozycji.
- Pana? PANA?! Wychodzisz za mnie za mąż i jestem dla Ciebie per „pan”?
- To, że ceremonia się odbędzie, nie musi znaczyć, że skończy się tak, jak ją widzisz, Valskraa.
- Tak myślisz, moja droga? Przecież Twój lotnik przecież Ci nie pomoże, nie z tą kłodą zamiast nogi. Jeśli nie on, to kto? Przecież dla wszystkich jesteś nikim, no może rozpieszczoną damulką, której za plecami obrabiają dupę.
- Wyjdź - podniosłam się z miejsca, wspierając się dłońmi o drewniany mebel. - Głuchy jesteś?
- Nawet dla niego się nie liczysz - spojrzał mi prosto w oczy. - I Ty mu się znudzisz.
- Nie waż się tak nawet mówić - siliłam się na hardy ton, mimo to w środku pękając. Co... Co jeśli ma rację?
Prychnął, odwracając się do mnie plecami. Zrobił to, co miał zrobić – zasiał we mnie ziarno wątpliwości... Ten chwast, który w dosłownie chwilę rozrósł się do ogromnych rozmiarów.
Wybiegłam z biura jak najszybciej się dało. Zamknęłam się w samochodzie, dopiero wtedy oddychając z ulgą – byłam sama.
Kenneth mnie kocha. Przecież powiedział mi to, nieprzerwanie też pokazuje... To Brand jest tu tym złym – zbyt długo zna moje złe strony. Wie, że jak dobrze się postara, to mu ulegnę. Zrobię wszystko wbrew sobie, byleby inni byli zadowoleni. To przecież dlatego duszę się w tej relacji z nim – dla rodziców, teraz w sumie dla ojca. Dla kolejnego samca, który ma wyższość nad kobietą...
Ostrożnie przetarłam łzy, chwytając w dłonie dzwoniący telefon. Gangnes.
- Kenny... Powiedz, że mnie kochasz.
nie byłabym sobą, gdyby nie stało się coś niepokojącego :v
nie byłabym sobą, gdyby nie stało się coś niepokojącego :v
Fajny rozdział :P
OdpowiedzUsuńJestem :)
OdpowiedzUsuńFakt.. nie byłabyś sobą siostro! :P
I Brand się myli! "Przecież Twój lotnik przecież Ci nie pomoże, nie z tą kłodą zamiast nogi. Jeśli nie on, to kto?" Jeśli nie on to koledzy! Przecież Kenneth ma wspaniałych przyjaciół, którzy na pewno życzą mu szczęścia i chętnie pomogą :)
Czekam na kolejny!
Buziaki ;*
Brand coraz to bardziej działa mi na nerwy, przysięgam -,- Niech przestanie sie wreszcie wtrącać we wszstko bo nie ręczę za siebie -,----
OdpowiedzUsuńczekam nn!
Tak ciężko mi się to czytało. Smutek ogarnął mnie całkowicie. Piękny rozdział, potrzebuję więcej Gangnesa przysięgam. Jest dla mnie jak lekarstwo. Pisz dalej proszę, bo z chęcią wracam za każdym razem. W napływie wolnej chwili czy ochoty zapraszam na mojego http://snowflakes-clung-to-his-mouth.blogspot.com/.
OdpowiedzUsuńJestem!
OdpowiedzUsuńNo właśnie, nie byłabyś sobą, gdyby coś nagle się nie wydarzyło... Jak mogłaś, co? Już zaczynało być tak pięknie...
Smutno mi. Bardzo. To chyba nie tak miało wszystko wyglądać. Brand wkurza mnie jak jasna cholera. Co za człowiek... Weź go stąd, błagam, niech on tu już więcej nigdy się nie pojawia, bo mi ciśnienie skacze xD
Cóż... jeśli nie Kenneth, to jednak pozostają koledzy, którzy chętnie mu pomogą. W końcu są drużyną, która za siebie by i w ogień skoczyła.
Czekam niecierpliwie na lepsze chwile, buziaki :**